Usłyszałam dziwny szelest za plecami. Odwróciłam się, ale w
ciemności nie mogłam niczego dostrzec. Ruszyłam dalej. Rytmiczny marsz dodawał
mi otuchy – była to jedyna przewidywalna, powtarzalna rzecz w tej głuszy, na
jaką mogłam liczyć. W końcu las zaczął się przerzedzać. Po chwili zobaczyłam w
oddali miasto roziskrzone milionem świateł. To była moja ziemia obiecana. Tam
mogłam zacząć żyć i przestać uciekać.
Gdzieś za mną ponownie rozległ się szelest. Tym razem spomiędzy drzew wyłonił
się wilk. W jego oczach odbijały się światła miasta. Stałam nieruchomo,
wpatrując się w niego, słysząc, jak krew pulsuje mi w uszach. To wszystko
trwało zarazem ułamek chwili i całą wieczność. Wilk przebiegł koło mnie.
Potrzebowałam kilku minut, żeby odzyskać czucie w rękach i nogach.
Zmusiłam nogi do dalszego marszu. Po drodze do miasta nie zatrzymywałam się już
ani razu. Miałam tylko jeden cel, był tam, przede mną. Nic nie mogło mnie już
zatrzymać.
Myślałam, że miasto spełni moje marzenia. Jednak tej nocy do snu utuliła mnie
zimna dworcowa posadzka i hałas pociągów pędzących po szynach.
Obudziłam się, jak jeszcze było ciemno. Na dworcu tłoczyli się ludzie w
ubraniach, których nie nosiło się w Chinopolu. Wszyscy mówili w obcych
językach. Skuliłam się jeszcze bardziej, ale niektórzy z nich wciąż kierowali
wzrok w moją stronę. Wiatr kradł szept z ich ust i wplatał w moje włosy. Byłam
smutną ciekawostką w ich rozmowach i bajką na dobranoc, którą straszyli swoje
dzieci.
Przez trzy wieczory udało mi się wyżebrać na jedną zupę z dworcowej budki. Gdy
wróciłam do swojego kąta, znalazłam koc. Był miękki i pachniał świeżym praniem.
Tym razem nocą otuliłam się w niego, z lękiem pozwalając, żeby mnie rozgrzał.
Czwartego dnia znalazłam w swoim kącie kanapkę, ale nie udało mi się jej zjeść.
Zabrał mi ją Krzyk. Krzyk był ogromny, naprawdę monstrualny, a nazywałam go
tak, bo nie komunikował się z nikim inaczej niż poprzez straszne wrzaski. Jego
twarz była nocną mapą nieba, na której gwiazdy – jedyne przebłyski bladej skóry
pomiędzy tatuażami – były ledwo widoczne. Księżyc jego nagiej czaszki lśnił od
szram w dworcowym świetle. Krzyk był jak pirat, codziennie wyruszał na
poszukiwanie skarbów, a gdy znalazł właściwe miejsce – kopał, kopał zawzięcie,
kopał tak długo, aż ofiara wyła z bólu, a skarb trafiał w jego łapska.
Piątego dnia kanapka znowu zjawiła się na moim legowisku, ale dopiero szóstego udało
mi się ją obronić. Krzyk mnie kopnął, ale byłam gotowa – oddałam mu, rzuciłam
się na niego. Zaskoczyłam go. To był jedyny dzień, w którym zjadłam kanapkę.
Następny raz udało się dopiero dwa tygodnie później.
Przez te kilkanaście dni nauczyłam się bić – dostawałam ciosy, ale umiałam je
małpować, najpierw krzywo i niezręcznie, z czasem coraz trafniej. W końcu Krzyk
mnie odpuścił, ale byli inni, różni, pijacy, ćpuni, zbiry z ostrzami
wystającymi z rękawa. Z tymi ostatnimi się nie biłam – moja pięść nie miała
szansy z nożem. Oddawałam im wszystko, co mogłam i czego chcieli, a potem zaczynałam
odbudowywać siebie od nowa.
To wszystko zamykało się w obrębie nocy, gdy dworzec był martwy. Rano setki
osób w kolorowych ubraniach przepływały przez niego, wpompowywani i
wypompowywani z pociągów. Ich stuktok wybijał rytm dworca. W ciągu dnia
szemrane zaplecze dworca gasło, a ja razem z nim. Byłam cieniem pomiędzy
witrynami kawiarni i parą z oddechów pozostawioną na ich szybach.
A jednak to w ciągu dnia ktoś przynosił do mojego kąta kanapki. Pojawiały się
tam w czasie jednego mrugnięcia okiem – zamyślona, zauważałam po chwili, ze pod
nogami mam długie zawiniątko, które nie leżało tam jeszcze kilka sekund temu.
Zjadałam kanapkę jak najszybciej, zanim zjawiał się głodny przeciwnik, którego
mogłabym nie pokonać.
Któregoś dnia zdecydowałam uparcie wypatrywać osoby przynoszącej kanapkę. Udało
mi się tylko zrozumieć, jak trafiała na mój koc – jeden z pasażerów upuszczał
ją przechodząc w tłumie obok mnie. Potrzebowałam kilku dodatkowych dni, aby określić
dokładnie, jak wyglądał. Był to wysoki, szczupły mężczyzna, na oko w wieku
mojego dziadka. Miał twarz pełną osobliwych wyżłobień, wysotrzonych dodatkowo
przez bardzo krótką, najeżoną fryzurę. W końcu nastał wieczór, w którym
dostrzegłam, jak wracał – wypatrzyłam go w tłumie – i pomachałam do niego ręką.
Bałam się, że ludzie mogliby się na mnie dziwnie spojrzeć, jeśli się tak
zachowam, ale byłam niewidzialna dla nich. Tylko on jeden mnie widział.
Podszedł do mnie z uśmiechem na twarzy. Odezwał się do mnie w swoim języku, ale
gdy spostrzegł, że nie rozumiałam, przerzucił się na angielski.
– I’ve never met anyone like you – uśmiechnął
się znowu – what’s your name?
– Aniela – odpowiedziałam.
Zastanawiałam się, skąd mógł o mnie cokolwiek wiedzieć. Chyba się domyślił, bo
pokazał na budkę z jedzeniem, wciąż obsługiwanej przez tego samego barmana,
który podał mi zupę dawno temu.
– It’s my son – powiedział – you’re a real fighter. Like me. You never
give up.
Pokiwałam głową. Rozumiałam, co mówił, ale nie wiedziałam, co odpowiadać.
– I have a fight club. I could teach you how to be a professional fighter. I’d give you a job. You’d
have to come with me, though.
Bałam się, ale mimo to wstałam i poszłam za nim. W końcu, nic dużo
gorszego od mieszkania na dworcu nie mogło mnie spotkać – i nie spotkało. W
swoim czasie dostałam obywatelstwo i wynajęłam własne mieszkanie. Po wielu,
wielu latach, gdy mój mentor był już stary, przejęłam po nim klub walk.
Miasto miało spełnić moje marzenia, ale kobieta, którą się stałam, nie miała
już marzeń.