W sierpniu słońce w Bilbao zawsze próbowało usmażyć przechodniów. Czasami Bittor miał wręcz wrażenie, że słyszy skwierczenie ludzkich ciał, ale nie, to tylko stary silnik autobusu wydawał z siebie taki odgłos. I w tym roku, mimo pandemii, turyści tłumnie przybyli do miasta. Bittor, chociaż powinien ich lubić, bo przecież bez nich nie miałby za co żyć, miał nadzieję, że może jednak nie przyjadą.
Obyczajowe
Ala przewróciła oczami. Nie przejmowała się tym wirusem. W końcu nie mógł zagrozić ani jej, ani mamie, ani Tymkowi, ani jej przyjaciołom. - Niby czemu miałoby mnie to obchodzić? – uniosła brwi z wyższością. Bąk nie krył zdumienia. Miał duże, czarne oczy, które rozszerzyły się jeszcze bardziej.
Pobladłe, ale wciąż widoczne fioletowe siniaki szpecące ciało Wiery mieniły się na spoconej skórze dziewczyny. Nikt nie pomyślał o tym, żeby dać jej coś na przebranie. Wciąż siedziała w białej, poplamionej i porwanej nocnej koszuli, w której tu przyjechała. Jej włosy, mokre od potu, przykleiły się do czaszki. Siedziała na lodowatej posadzce z kolanami podciągniętymi pod samą brodę. Rękoma obejmowała niemal całe swoje ciało.
Dawno temu widziałam film na hiszpańskim (uczęszczałam na zajęcia w tym nieszczęsnym języku przez 7 lat), w którym wioska sama sądzi i karze swoich przestępców. Ale czy można to nazwać sprawiedliwością?
Brawo! Wspiąłeś/wspięłaś się na szczyt. To już tu, osiągnąłeś swój sukces. Zerkasz pod nogi i widzisz, że przecież jesteś na szczycie Rys. W oddali wypatrujesz wyższego szczytu, na który od razu zaczniesz się wspinać.