Gdy zadzwonił mechaniczny dzwonek, oznajmiający przybycie nowego klienta, Edmund wiedział już, kogo się spodziewać. Wysunął się trochę z korytarza prowadzącego na zaplecze. Z tego miejsca mógł zobaczyć ladę, przy której kręciła się Emma, jednocześnie wiedząc, że klient prawdopodobnie nie wyłapie jego twarzy pośród furkoczących, kolorowych obiektów, które na tej ladzie stały.
Nie pomylił się. To on wszedł do sklepu. Jak zwykle nieco niedbale ubrany – w koszulę, która trochę wychodziła ze spodni na szelki. Na czapce, przykrywającej jego potargane włosy, oparł gogle – z pewnością korzystał z nich podczas podróży aerostatkiem. Gdy szedł – krok za krokiem – nogawki napinały się na jego umięśnionych udach. Edmund przełknął ślinę, czując, jak żołądek zawiązuje mu się w supeł.
– Dzień dobry, panienko Ellsworth – odezwał się chłopak, posyłając Emmie uprzejmy uśmiech.
Edmund widział tylko raz, jak jego uśmiech zamienił się w śmiech. Emma rozbawiła go kiedyś anegdotką z powieści, którą czytała. Na samą myśl o tych wesołych iskrach, które wówczas roztańczyły się w jego oczach, Edmund musiał wbijać sobie paznokcie w miękką podeszwę dłoni, żeby ochłonąć.
– Dzień dobry, panie Tilbury – odparła Emma. – Czym mogę panu dzisiaj służyć?
– Jak zwykle – powiedział cicho – chętnie obejrzę sobie państwa asortyment. Proszę przekazać serdeczne pozdrowienia matce.
Emma skinęła głową.
– Oczywiście, panie Tilbury – wyszczebiotała, a Edmund oczyma wyobraźni wydział już jej fałszywy uśmieszek przyklejony na tę okazję do twarzy.
Tak jak każdego poranka, pan Tilbury zaczął powolny proces przeglądania asortymentu sklepu Ellsworth & Sons. Edmund śledził uważnie każdy jego ruch, muskając spojrzeniem jego dłonie i palce. Wzrok klienta błądził po wyższych półkach, jakby sam nie do końca był pewien, czego szukał.
Tak było codziennie, i codziennie wychodził stąd z przynajmniej jednym przedmiotem. Za pierwszym razem kupił zegar, który zawierał także termometr, wskazujący temperaturę pomieszczenia. Tamtego dnia Emma była chora i to Edmund doradzał panu Tilbury’emu. Tak się poznali. Następnego dnia pan Tilbury nabył jakieś części do samodzielnego konstruowania urządzeń – i od tamtego dnia kupował tylko to, mechanizmy, śrubki, zębatki. Wreszcie po kilku wizytach, wiele tygodni temu, Emma zapytała go, po co kupuje te wszystkie rzeczy.
– Nie mogę panience tego zdradzić – odpowiedział cicho. – Mój… projekt to tajemnica. Może kiedyś nadejdzie dzień, gdy będę mógł powiedzieć coś więcej, a może nie.
Emma się wówczas tylko zaśmiała, a pan Tilbury, który przykuwał wzrok Edmunda już wcześniej, urósł w jego oczach do rangi najbardziej intrygującej osoby, jaką znał. Następnej nocy pan Tilbury mu się nawet przyśnił, i to w taki sposób, że po raz pierwszy w życiu Edmund wolał nie dzielić się swoimi snami z Emmą.
– Eddie – zawołał cichy głos z zaplecza.
Edmund zaklął pod nosem i ruszył w kierunku pracowni matki.
Już w wejściu przywitał go znajomy ciężki zapach smaru do trybików, który zdawał się przyklejać do nozdrzy. Pod wysokimi oknami zwieńczonymi oskrobanymi z farby żłobieniami piętrzyły się części do urządzeń – wybrakowane mechanizmy różnych wielkości, części silników pneumatycznych, miedziane blachy, śrubki i gwoździe – zasłaniając tym samym światło, które wpadałoby przez szyby do pracowni. Mimo tego matka doskonale radziła sobie ze składaniem najróżniejszych urządzeń, jakby widziała w ciemności nawet lepiej, niż w świetle.
Odwróciła się, gdy Edmund stanął w drzwiach. Jej poluzowany gorset był tak umorusany smarem, że chłopak nie był pewien, jaki początkowo mógł mieć kolor.
– Ściągniesz mi smar? – zapytała, pokazując na górną półkę przybitą do ściany.
Edmund posłał jej przepraszające spojrzenie. Zapominał, że jest od niego niższa, i że powinien odkładać po pracy wszystko na jej biurko.
Gdy podawał jej słoik, uśmiechnęła się do niego smutno.
– Jest pan Tilbury?
– Tak – wymamrotał Edmund.
– Dobrze – powiedziała. Edmundowi nie podobał się błysk żalu w jej oku. – Ostatnio krucho stoimy z pieniędzmi. Dobrze, że chociaż on tu przychodzi regularnie.
Westchnął cicho. Wiedział doskonale, że sklep matki funkcjonował tyle lat tylko i wyłącznie dzięki regularnym klientom.
– Eddie? – zawołała Emma. – Pan Tilbury cię prosi!
Edmund zastygł na chwilę, ale w końcu przełknął ślinę i ruszył w stronę korytarza.
Serce tłukło mu o pierś, gdy wyszedł do sklepu. Kurz tańczył w powietrzu między smugami cienia, i na tym Edmund próbował się skupić.
– Słucham?
Edmund podniósł oczy na pana Tilbury’ego. Musieli być w podobnym wieku, ale on nie miał takiej pewności siebie jak stojący przed nim chłopak. Może dlatego go tak onieśmielał. Może dlatego sprawiał, że język w ustach Edmunda przyklejał się do podniebienia, gdy tylko się do niego odzywał.
– Potrzebuję asystenta. – Pan Tilbury posłał mu niepewny uśmiech, od którego ścisnęło go w brzuchu. – Skończyłem wreszcie mój projekt, a przynajmniej tak mi się wydaje. Czy zechciałby pan… czy może chciałby pan mnie asekurować w czasie testów? Panienka mówiła, że zna się pan na mechanice.
Edmundowi udało się kiwnąć głową.
– O-oczywiście – bąknął. – Będę pana asekurował.
To była, jak dotychczas, najdłuższa konwersacja Edmunda z panem Tilburym.
– Świetnie. Mój projekt jest dość skomplikowany i wymaga dużej przestrzeni. Nie chcę wzbudzać niepotrzebnej sensacji, wolę go przetestować u siebie, na wsi… Tak więc zostawię panu swój adres. – Wcisnął Edmundowi świstek papieru w dłoń. – Czy da pan dziś radę do mnie przybyć?
– Będę po zamknięciu sklepu, o szesnastej – powiedział powoli Edmund. Zmuszał się do artykułowania słów, chociaż ledwo mu przechodziły przez ściśnięte gardło.
– Oczywiście. – Pan Tilbury uśmiechnął się lekko.
Po czym skinął głową i opuścił sklep.
Edmund patrzył przez okno, jak rozgląda się po ulicy i macha do kierowcy, który spuścił mu drabinkę z aerostatku na dół. Widział, jak pan Tilbury znika najpierw za drzwiami publicznego powietrznego powozu, a potem wzbija do góry, hen nad dachy londyńskich kamienic.
– Jesteś żałosny – odezwał się głos za jego plecami.
Odwrócił się do Emmy, która patrzyła na niego z taką dozą pogardy, jakby był przypadkowo znalezionym karaluchem w pościeli. Oboje byli podobni do matki, z takimi samymi jasnymi włosami, popielatymi brwiami i multumem piegów, ale on nigdy nie umiał robić takich min, jak ona.
– Słucham?
– Och, błagam cię. Twoje zachowanie jest wprost przygnębiające – westchnęła, teatralnie przewracając oczami. – Śledzisz za nim wzrokiem jak zbity pies… wgapiasz się w niego każdego ranka od miesięcy… sapiesz, gdy wchodzi do sklepu, albo gdy z niego wychodzi. Mam prośbę, nie zepsuj tego, jak tam dzisiaj będziesz, dobrze?
Edmund z trudem przełknął ślinę. Nagle spociły mu się ręce, a kołnierz zdawał się być o wiele ciaśniejszy, niż jeszcze minutę temu.
– O czym ty mówisz?
– Nie będę się w to bawiła. Po prostu masz okazję w końcu spędzić z Tilburym trochę czasu, postaraj się to dobrze wykorzystać. – Uniosła brwi, próbując zamaskować gorycz w głosie, która jednak nie umknęła Edmundowi. – Przy okazji wybadasz teren, dowiesz się, co to za projekt, nad którym tak pracuje. Jestem bardzo ciekawa, do czego potrzebował tylu części.
Zaszumiała mu krew w uszach. Nie chciał niczego „dobrze wykorzystywać”, tylko pójść tam, zobaczyć, jak pan Tilbury testuje swoje urządzenie i wrócić do domu. Tylko tyle i już, nic ponadto.
– Zamierzam jedynie pomóc klientowi przetestować jego urządzenie. Jako miła przysługa – wymamrotał. Emma parsknęła śmiechem.
– Nie musisz mi się tłumaczyć – prychnęła, ale po chwili zmrużyła oczy, przyglądając mu się, jakby szukała czegoś w pamięci. – Może powinieneś sam sobie na to pozwolić. Wiesz, że ja i mama zawsze będziemy cię wspierać. Ale ty sam siebie też musisz wspierać, Eddie.
Zaschło mu w ustach. Przycisnął ramię do boku lewej piersi, jakby to mogło sprawić, że serce przestanie próbować z niej wyskoczyć.
– Nie sądzę, żeby matka pochwalała coś… takiego – wychrypiał.
Emma wytrzeszczyła oczy.
– Nawet jej nie obrażaj takimi mniemaniami – burknęła. Skrzyżowała ręce na piersi, zmarszczyła brwi i Edmund wiedział już, że naprawdę ją rozeźlił. – Całe życie ma pod górkę tylko dlatego, że jest kobietą. Większość londyńczyków nigdy tu nie przyjdzie, choć jej wynalazki są wspaniałe, bo nie wierzą w to, że kobieta może skonstruować funkcjonalne urządzenie. Nasza mama poświęciła wszystko, żeby stworzyć choć trochę lepszy świat, w którym każdy może być po prostu sobą. Będzie szczęśliwa, jeśli do niej dołączysz.
– To nie takie proste. Opowiadasz o tym, jakby to była bułka z masłem, a nie jest… Ale co ty możesz o tym wiedzieć?! Siedzisz za ladą sklepu i ładnie wyglądasz! – warknął Edmund. Na twarzy Emmy pojawił się okropny grymas, ale nigdy nie płakała, więc teraz też tego nie zrobiła.
Natychmiast pożałował swoich słów, ale nie dało się ich już cofnąć.
– W tym też nie ma nic złego, że chciałabym po prostu wyjść za mąż i mieć rodzinę! – krzyknęła, uderzając pięścią w stół. – O to chodzi w byciu sobą, że nie musisz nikogo udawać!
– Przepraszam – mruknął cicho. – Po prostu… wydaje mi się, że łatwiej być kimś, kto nie działa wbrew obyczajom i tradycjom.
Emma pokręciła tylko głową z zaciśniętymi ustami.
– Wcale nie, Eddie – szepnęła, opuszczając ramiona. – Wcale nie. Wiesz, jakie to jest uczucie, kiedy wszyscy wokół ciebie sądzą, że idziesz na łatwiznę? Że się nie starasz, że nie masz ambicji, że jesteś tchórzem?
– Wiem, jak to jest, kiedy samemu się tak o sobie myśli – powiedział, krzywiąc się, niemal czując gorzki posmak tych słów na języku. – Nikt tak o tobie nie myśli, Em.
– Przestań kłamać – syknęła. Oparła się na stole o otwarte dłonie, zwiesiła głowę, jakby zamierzała załkać. Zamiast tego chwilę później podniosła podbródek, i oczy Edmunda musiały się zmierzyć z jej wściekłym spojrzeniem. – Wiesz co? Nie będę obsługiwać klientów. Od dziś ty to robisz. Mam dość niańczenia cię. Mam osiemnaście lat, na miłość boską!
– Przestańcie krzyczeć. – Głos matki wdarł się między nich z siłą ciosu w brzuch. Nie musiała mówić głośno, żeby robić wrażenie. Wystarczył ton, który drżał od rozczarowania. – Zakłócacie mój spokój. I pracę.
Wystarczyło jedno spojrzenie na Emmę i Edmund już wiedział, że było za późno, zdążyła się wściec, rozkręcić. Teraz nie dało się jej już powstrzymać.
– Nie przestaniemy. Może dla odmiany, zamiast od świtu do nocy chować się w tym swoim gabinecie, przyszłabyś z nami porozmawiać. Podobno jesteśmy twoimi dziećmi – wycedziła Emma przez zęby.
Twarz matki stężała, a spojrzenie zaostrzyło się.
– To nie jest ani moja wina, ani Edmunda, że pan Kingston cię nie polubił. Przykro mi, ale tak to już czasem jest w życiu, że nasze uczucie się nie spotka z wzajemnością – powiedziała cicho, ale wyraźnie.
Emma wydała z siebie warknięcie, jakby była zwierzęciem, a nie człowiekiem.
– Skąd taki absurdalny pomysł, że w ogóle chciałam, żeby mnie polubił? – warknęła. – To, że ciebie ojciec zostawił, depcząc twoje uczucia, nie znaczy, że zamierzam iść w twoje ślady.
Nie spojrzała matce w oczy, tylko wypadła z pokoju jak burza. Tak jak matka, gardziła aktualną modą, więc nie nosiła stelaża pod spódnicą, a gorset miała luźno dopasowany, więc przemieszczała się naprawdę szybko. Po krótkiej chwili słyszał już tupot jej stóp nad swoją głową. Musiała się zamknąć w swoim pokoju na piętrze.
– Nie przejmuj się nią – powiedziała matka, przełamując napięcie, jakie zapanowało po wyjściu Emmy. – Przejdzie jej. Zawsze, jak któryś z klientów skradnie jej serce, to potem się tak zachowuje.
– Nie powinna się tak do ciebie odzywać – wymamrotał Edmund, choć tak naprawdę myślał o czymś zgoła innym. – Nie wiedziałem, że on się jej podoba. Kingston to ten wysoki, co przychodzi tu po części do zegarków?
– Tak, to on. – Na ustach matki pojawił się mały uśmieszek, ale trwał tylko kilka sekund. – Jestem za to pewna, że pan Tilbury lubi ciebie, i wiem, że ty też go lubisz. Wydaje się sympatyczny. Zaprosił cię dziś do siebie, prawda? Może ubierz się w tę nową koszulę. Zrobisz lepsze wrażenie.
To było tak niespodziewane i bezpośrednie, że Edmundowi nie pozostało nic innego, jak zaczerwienić się gwałtownie.
– Ja… ja nie… – wyjąkał, ale doszedł do wniosku, że nie ma sensu się wypierać. Nie chciał zachowywać się tak jak Emma. – To niezgodne z prawem. Mogliby nas za to aresztować. Nie chcę spędzić reszty życia w więzieniu.
Matka oparła się plecami o jedno z wielu wyłączonych urządzeń. Było to krzesło, które dzięki skomplikowanemu systemowi dźwigni i trybików drżało, gdy się je uruchomiło. Miało to służyć odpoczynkowi, rozluźniać mięśnie, pomagać „na nerwy”, szczególnie kobietom. Matka zawsze dbała o estetykę swoich wynalazków, dlatego krzesło nawet samo w sobie było zdobne i ładne.
Patrzyła na Edmunda, jakby zamierzała mu powiedzieć coś ważnego, ale jednocześnie chciała być bardzo ostrożna.
– Są rzeczy, dla których warto zaryzykować – odrzekła, posyłając mu delikatny uśmiech. – Prawo nie zawsze ma sens, i nie zawsze jest sprawiedliwe, ale przede wszystkim, rzadko jest naprawdę egzekwowane. Ja też je w zasadzie ciągle łamię. Nikogo to nie obchodzi.
– Nie chcę być wyrzutkiem – wyrzucił z siebie w końcu. – Nigdy nie będę szanowanym członkiem społeczeństwa.
Matka westchnęła i wzruszyła ramionami.
– Eddie, jesteś zwykłym rzemieślnikiem z nizin społecznych. Sam dobrze wiesz, że nigdy nie będziesz szanowany w społeczeństwie, bez względu na to, co będziesz robił w życiu i z kim – odparła, a on się skrzywił, czując uderzenie złości. Czemu musiała mu zabrać ostatnią iskrę nadziei? – To dobrze się składa, że jesteśmy biedni. Bogaci zwracają na siebie uwagę, muszą pilnować etykiety. Twoja bieda czyni cię niewidzialnym, a niewidzialność to wolność. Skorzystaj z niej. Szczęście jest przerażające, wiem o tym, ale to nie znaczy, że nie warto spróbować po nie sięgnąć.
Jedyne, na co się zdobył to kiwnięcie głową. Naprawdę chciał jej wierzyć. I może wreszcie zaczynał.
Matka uśmiechnęła się szerzej.
– Pamiętaj, żeby zmienić koszulę – dodała na pożegnanie i wróciła do pracowni, a Edmund został sam z własnymi myślami.
*
Gdy wsiadał do aerostatku tego popołudnia, miał już tak spocone dłonie, że ucho torby, w której nosił swoje narzędzia do pracy, wyślizgiwało mu się bez przerwy.
Musiał oczywiście wziąć popołudniowy aerostatek, w którym było mnóstwo ludzi. Wszyscy zdawali się podobni do niego – szarzy londyńczycy, nic nie znaczący dla arystokracji motłoch. Edmund usiadł koło staruszka, który przysypiał oparty o wąskie, owalne okienko, i rozejrzał po wnętrzu.
Ostatni raz przemieszczał się aerostatkiem, gdy był jeszcze dzieckiem, lata temu, i wyglądało na to, że od tamtego czasu sporo się zmieniło. Ciemne wówczas wnętrza powozów zostały teraz rozjaśnione większą liczbą okien, mundury kierowców wzbogaciły się o dodatkowy element – cylinder – a silniki stały znacznie pokaźniejsze. Pilot – oddzielony od silnika chłodzącą ścianką – pociągnął za sporą dźwignię i zakrzyknął:
– Proszę założyć gogle!
Edmund opuścił swoje na twarz. Były trochę za małe – należały do matki, która miała nieco mniejszą głowę niż on. Ich szybki były okropnie podrapane, ale jakimś cudem wciąż było przez nie coś widać. Przez kilka sekund za oknami można było dostrzec jedynie parę, która buchnęła z silnika, gdy wzbijali się w powietrze, lecz już po chwili w twarze pasażerów uderzył podmuch wiatru. Edmund widział teraz tylko dachy kamienic i domów, które coraz szybciej przewijały się pod aerostatkiem. Lecieli.
Prąd powietrza wewnątrz aerostatku nie był aż tak duży, jak we wspomnieniach Edmunda – widocznie przez te wszystkie lata uszczelnili nieco drzwi i okna. Nikt jednak nie odważył się zdjąć gogli.
Miał jedynie trzy przystanki do przebycia, co odpowiadało półgodzinnej podróży. Pan Tilbury mieszkał na obrzeżach Londynu, które jeszcze przynależały do miasta, ale w zasadzie stanowiły już wieś. Edmund zerknął na zegarek. Minęły dopiero trzy minuty lotu. Przełknął ślinę, próbując tym samym rozluźnić zaciśnięte gardło.
Czas zdawał się żartować z niego w najokrutniejszy sposób – to zwalniał, to przyspieszał, sprawiając, że jego zdenerwowanie tylko rosło. Gdy udawało mu się zamyślić, okazywało się, że minęła już połowa podróży, a gdy myślał o tym, gdzie leciał i po co, sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
W końcu jednak pilot krzyknął:
– Exmont!
To była stacja, na której miał wysiąść Edmund, tak napisane było na kartce, którą zostawił mu pan Tilbury. Nie był pewien, jak daleko od stacji był dom klienta, ale z pewnością w dogodnej odległości do przejścia na pieszo.
Gdy miał już obie stopy na ziemi, przypomniał sobie, że powinien zdjąć gogle. Właśnie z nimi walczył, próbując odessać gumową uszczelkę od swojej twarzy, gdy ktoś go zaczepił.
– Pan Ellsworth? Edmund Ellsworth? – Mała dziewczynka z burzą ciemnych loków przyglądała mu się z zaciekawieniem. Kiwnął głową. – Brat mnie wysłał, żebym pana zaprowadziła do domu. Kazał powiedzieć, że jeszcze kończy przygotowania.
Edmund wyzwolił twarz od gogli i uśmiechnął do niej nieśmiało.
– Prowadź, wobec tego – mruknął, a ona podskoczyła i ruszyła wiejską drogą.
Opowiadała coś, ale Edmund nie potrafił się skupić na jej słowach. Sepleniła mocno – nie mogła mieć więcej niż pięć czy sześć lat. Na szczęście dla Edmunda, nie wymagała od niego niczego poza słuchaniem jej opowieści.
Podczas spaceru przyglądał się okolicy i musiał przyznać, że była wyjątkowo malownicza. Po raz pierwszy w życiu widział coś innego, niż Londyn – nigdy jeszcze nie był poza nim. To była jego pierwsza wizyta na wsi. Od razu dał jej się oczarować, tym schludnym, małym domkom porośniętym bluszczem, drzewom wijącym się na wietrze, tej melodii natury, która w ciszę wkomponowywała śpiew ptaków i szelest liści. Było to tak różne od hałaśliwego Londynu, od jego zgiełku i szarzyzny… Zieleń wsi zdawała się rzucać wyzwanie miedzianemu połyskowi miasta, i Edmund nie był pewien, czy to na pewno Londyn wygrywa tę potyczkę.
Gdy weszli między wiejskie domy, za którymi ciągnęły się pola uprawne, Edmundowi przyszło go głowy, że pan Tilbury mieszkał w niecodziennym miejscu jak na mechanika. Ci rzadko zamieszkiwali wsie, woleli raczej miasto. Teraz jednak, gdy dziewczynka wbiegła przez otwarte drzwi jednego z domów, dotarło do niego, że chyba pan Tilbury nie przynależał do rodziny wynalazców, jak on sam. Jego ojciec musiał uprawiać ziemię.
Edmund zdecydował się zapukać w drzwi i zaczekać, aż ktoś pozwoli mu wejść.
W progu po chwili stanęła potargana i nieco przybrudzona kobieta o twarzy poznaczonej zmarszczkami.
– Tak? – burknęła.
– Już idę! – krzyk pana Tilbury’ego rozbrzmiał gdzieś za plecami kobiety, a zaraz i on pojawił się przy wejściu do domu. – O, jest pan. Zapraszam.
Edmund pozwolił się poprowadzić przez sporą izbę, która na pierwszy rzut oka pełniła przynajmniej kilka funkcji – sypialni, kuchni i jadalni, a także spiżarni – aż do korytarzyka, z którego można było wejść do trzech innych pomieszczeń. Pan Tilbury nacisnął jedną z klamek.
– Proszę – powiedział, przepuszczając Edmunda przodem.
Wszedł, rozglądając się po izdebce. Była znacznie mniejsza niż poprzednia. Łóżko w drewnianej ramie stało wciśnięte w kąt, a na biurku piętrzyły się księgi, kartki papieru oraz niezliczone części z różnych metali, które Edmund także wykorzystywał w swojej pracy. W samym centrum biurka leżał wielki, skórzany pas, pod którym rozsypywały się blachy w różnych odcieniach miedzi.
– Przepraszam, że tak nieoficjalnie – mruknął pan Tilbury, pokazując Edmundowi krzesło od biurka. – Ale nie chciałem pana przyjmować w jadalni. Wszyscy by się zbiegli. Nie moglibyśmy normalnie porozmawiać.
Edmund kiwnął głową. Na razie wciąż miał zbyt dużą pustkę w głowie, żeby cokolwiek powiedzieć.
– Może herbaty?
– Chętnie – wykrztusił w końcu Edmund. Odchrząknął, czując, że po tych pierwszych słowach trochę łatwiej mu się oddycha.
We własnym domu pan Tilbury nie zdawał się już być tak onieśmielający. Pierwszy guzik koszuli miał rozpięty pod szyją. Jego włosy zdawały się jeszcze bardziej potargane, a ślad od smaru na przedramieniu sugerował, że dopiero co skończył pracę nad swoim urządzeniem. Edmund zauważył też, że lekko drżały mu dłonie, gdy nalewał mu herbaty.
– Cieszę się, że mógł pan przybyć – powiedział pan Tilbury, i po raz pierwszy odkąd się poznali, Edmund przestał mieć wrażenie, że jego rozmówca był panem sytuacji. Zmieszanie i nerwowość widać było zarówno w jego ruchach, jak i oczach.
– To ja dziękuję panu za zaproszenie – odparł Edmund trochę pewniejszym tonem. Dobrze było wiedzieć, że nie tylko on się denerwował.
Chciałby tylko mieć pewność, czy pan Tilbury denerwował się z tego samego powodu, co on. Prawdopodobnie bał się, że jego urządzenie nie zadziała. To byłoby zrozumiałe. Edmund też się zawsze denerwował przed pierwszym testem.
– Może przeszlibyśmy na ty? Jesteśmy w podobnym wieku, a ja, jeśli mam być szczery, nie czuję się raczej „panem”. Mój ojciec był zwykłym rolnikiem.
Edmund mimowolnie parsknął śmiechem.
– Chętnie – wykrztusił, próbując przełknąć do końca łyk herbaty.
– Świetnie. Jestem William, ale przyjaciele mówią na mnie Will. – Gospodarz domu podał mu rękę, a Edmund starał się zdusić całą swoją wyobraźnię, która chciała się rozszaleć pod wpływem tego dotyku.
– Eddie. – Wreszcie udało się uśmiechnąć. Czuł się już znacznie swobodniej.
– A więc, Eddie… pewnie zastanawiasz się, po co cię tu ściągnąłem – powiedział Will. – Skonstruowałem coś… czego chyba nikt wcześniej nigdy nie zrobił. Sam nie wiem, czy to zadziała.
Edmund skłamałby, gdyby powiedział, że nie był piekielnie ciekawy tego urządzenia.
– Mam swoje narzędzia. Jeśli będę umiał, to mogę coś doradzić. O ile poprawki będą potrzebne – bąknął Edmund, potrząsając swoją torbą.
Will posłał mu uśmiech pełen wdzięczności, a Edmund mógłby przysiąc, że na kilka sekund przestało mu bić serce.
– No więc… mam nadzieję, że mnie nie wyśmiejesz – powiedział Will, przygryzając usta. – To mechaniczne skrzydła. Ja… chcę zobaczyć, czy da się latać.
Edmund wytrzeszczył oczy.
– Och. – Tylko tyle udało mu się wykrztusić.
Faktycznie, nigdy nie słyszał, żeby ktoś naprawdę próbował stworzyć takie skrzydła – skrzydła do latania dla ludzi. To brzmiało jak bajka, która nie ma prawa zaistnieć w rzeczywistości – jak marzenie, które nie bez powodu jest tylko marzeniem.
– Pomożesz mi? – zapytał Will nieśmiało.
– Oczywiście. Ja… po prostu jestem pod wrażeniem – odparł Edmund cicho. – Imponujący wynalazek.
W oku Willa rozbłysnęło coś, jakaś iskra, której Edmund nie umiał nazwać.
– Dziękuję. Chodźmy, wobec tego. – Will chwycił skórzany pas z biurka. Miedziane blachy, które Edmund wypatrzył już wcześniej, zdawały się być tymi mechanicznymi skrzydłami, o których była mowa.
– Oczywiście – bąknął Edmund, odstawiając filiżankę.
Musieli znów przecisnąć się przed duszną izbę główną, by wyjść na zewnątrz. Pogoda dopisywała, a pola – jak przystało na późną wiosnę – były zazielenione. Oddalili się w stronę lasu, który rósł kawałek za domem, gdzie znaleźli łąkę pełną różnych chwastów. Co jednak ważne, nie było na niej nikogo, w przeciwieństwie do wsi, w której kręcili się rolnicy.
Z każdym kolejnym krokiem stawianym w lesie, serce Edmunda szamotało się coraz bardziej w jego piersi. Panika zmrażała mu krew w żyłach, ekscytacja ściskała żołądek.
– Przepięknie tu – wyrwało mu się, zanim zdążył pomyśleć, co mówi.
Zerknął przelotnie na Willa, któremu te słowa zdawały się sprawiać przyjemność. Kąciki jego oczu i ust uniosły się w wyrazie łagodnej radości.
– To prawda – przyznał cichym głosem. – Uwielbiam to miejsce.
Stanął przed nim, unosząc do góry ręce.
– Założysz mi pas? Sam chyba nie dam rady.
Edmund na chwilę zacisnął powieki, ale kiwnął głową. Obrzucił spojrzeniem brzuch Willa. Będzie musiał go dotykać.
Starał się oddychać jak najciszej i zmusić palce do tego, żeby nie drżały, ale gdy wreszcie zabrał się do mocowania pasa, stało się to niemożliwe. Czuł, jak materiał koszuli chłopaka przesuwa się pod opuszkami jego palców. Wiedział, kiedy Will napinał mięśnie pleców. Pas był dość szeroki, i gdy trzeba było zająć się jego sprzączką, Edmund musiał operować dłońmi niemal na wysokości splotu słonecznego.
Wtedy poczuł, że serce Willa bije bardzo szybko, i bardzo mocno. Zaschło mu w ustach, gdy uświadomił sobie, że stoi nieruchomo, z dłonią przyciśniętą do jego piersi. Tak jakby jego własne ciało uznało, że czas zdjąć maskę i wyznać prawdę o swoich intencjach.
Podniósł na niego oczy przerażony, odsuwając dłoń o cal od jego ciała. Will patrzył na niego rozognionym spojrzeniem, od którego zrobiło mu się gorąco.
Edmund zmusił się do zerknięcia z powrotem na pas. Skupił wzrok na zębatkach, które ciążyły na pasie. Szarpnął za małą dźwignię z boku, ale skrzydła się nie rozłożyły. Zmarszczył czoło i szarpnął raz jeszcze. Tym razem udało się otworzyć skrzydła.
Odsunął się na kilka kroków. Wyglądało to niebezpiecznie, skrzydła układały się pod dziwnym kątem, a blachy zdawały się bardzo nieudolnie pozbijane. Rzucił okiem na Willa, który pobladł, pewnie z nerwów. Z jednej strony nie chciał mu zrobić przykrości, nie chciał zaprzepaścić… sam nie wiedział czego, ale z drugiej tu chodziło o jego zdrowie. A może i życie.
– Will – wykrztusił wreszcie. – Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.
W oczach Willa pojawiła się desperacja. Zacisnął wargi.
– Nie dowiem się, jak nie spróbuję – szepnął, po czym pchnął dwie małe korby, które znajdowały się po bokach pasa.
Skrzydła, o dziwo, zamachały. Naprawdę się poruszały. Były niezsynchronizowane, krzywe, różnej wielkości – ale się ruszały. A Will po chwili znalazł się na kilka stóp nad ziemią. Najpierw unosił się, chociaż skrzydła szarpały nim raz do góry, raz w dół, ale gdy zawiał wiatr – poleciał do przodu. Przeleciał kilka jardów, unosząc się jeszcze wyżej, gdy z lewego skrzydła odpadła blaszka.
To wystarczyło. Skrzydło zaczęło się rozsypywać na oczach Edmunda, a Will runął na ziemię.
– Will!
Jedno uderzenie serca, tyle mu zajęło podbiegnięcie do chłopaka. Will miał otwarte oczy i dyszał, ale zdawał się być cały. Trochę krwawiła mu dłoń – musiał się zadrasnąć o jedną z blach.
Edmund zacisnął palce na kolanach tak mocno, że mu pobielały. Strach… trząsł się ze strachu. Wziął głęboki wdech.
– To było głupie – mruknął Will. – Przepraszam, że musiałeś na to patrzeć.
Usiadł. Zerwał z siebie pas, pozwalając, żeby części rozsypały się między źdźbła trawy.
Edmund usiadł naprzeciwko niego. Uspokoił się trochę, widząc, że nic poważnego mu się nie stało. Mimo wszystko… było blisko. Wystarczyło, żeby blacha mu się wbiła w brzuch, a on upadł pod nie tym kątem… albo żeby podleciał nieco za wysoko przed upadkiem… Edmund pokręcił głową, jakby dzięki temu mógł pozbyć się tych makabrycznych wizji z głowy.
– Nie przepraszaj – odparł Edmund, próbując zajrzeć mu w oczy. Will miał spuszczony wzrok. – Takie wynalazki nie zawsze się udają. To był naprawdę bardzo ambitny projekt, tym bardziej jak na start. Poza tym poleciałeś, wzbiłeś się w powietrze. To już coś. Jak popracujesz trochę nad tym, to na pewno kiedyś się uda.
Edmund nie do końca w to wierzył i miał przeczucie, że Will o tym wie. Zaległa między nimi cisza ciężka jak mgła. Unikali patrzenia na siebie. Edmund zaczynał już myśleć, że będzie musiał wstać i odejść, bo nic więcej się nie wydarzy, ale wtedy Will się odezwał.
– Nie chcę nad tym pracować – powiedział, po czym zaśmiał się chrapliwie. – Nienawidzę mechaniki. Wolę pisać książki. Chociaż dla moich starszych braci to bez znaczenia, czy piszę książki, czy skręcam skrzydła. Chcą się mnie pozbyć z domu tylko dlatego, że nie zamierzam pomagać im na roli.
To tłumaczyło stosy książek i papierów na biurku Willa, które Edmund widział wcześniej. Tylko wobec tego dlaczego Will zabrał się za skręcanie takiego urządzenia?
– Nie rozumiem… po co robiłeś te skrzydła, skoro nienawidzisz mechaniki? – Zmarszczył czoło.
Rzucił jeszcze raz okiem na rozsypane za Willem blachy, chociaż pełen kiełkującej nadziei umysł podpowiadał mu już, jaką usłyszy odpowiedź.
– Wtedy, gdy pierwszy raz przyszedłem do sklepu twojej matki, chciałem kupić zegar do domu. Poprzedni się potłukł. To miała być jednorazowa wizyta… Ale poznałem ciebie – wychrypiał Will. – I wiedziałem, że muszę wrócić. Że muszę znaleźć jakiś pretekst, żeby wracać, a kiedyś też jakiś powód, żeby móc się z tobą spotkać… gdzieś indziej.
Edmund spojrzał mu w oczy i stracił dech.
– Więc przychodziłem – dodał Will. Był już tak blisko, że Edmund mógł bez trudu zobaczyć każdą srebrną plamkę skrzącą się na jego szarych tęczówkach. – Wydałem większość oszczędności na te wszystkie części. Skręcałem skrzydła, gdy tylko miałem czas, korzystając z najtańszej książki do mechaniki, jaką udało mi się znaleźć w antykwariacie koło sklepu twojej matki. Zaprosiłem cię. No i… jesteś. Ale ja się chyba zbytnio nie popisałem tymi skrzydłami.
– Mogłeś się zabić. – Tylko tyle udało się Edmundowi wydusić.
– Myślę, że było warto – powiedział Will z uśmiechem, choć w jego głosie wyczuwalna była nuta goryczy.
Edmund zacisnął na chwilę powieki. Tyle zaryzykować… chciał być tego wart. Otworzył oczy i czym prędzej, póki wciąż trzymała go odwaga, musnął lekko usta Willa własnymi wargami. Ułamek sekundy później chłopak oddał jego pocałunek. Mocniej. Smakował herbatą, którą wcześniej pili, i ulgą, którą oboje czuli.
Szczęście ma milion twarzy. Edmund mógł nareszcie zobaczyć tą, która przeznaczona była dla niego.